

























































Niegdyś zwierzęta gospodarskie odgrywały kluczową rolę w życiu codziennym. Były szanowane i traktowane z troską, nawet jeśli miały służyć jako pożywienie. Świadomość pochodzenia mięsa, które spożywano przyczyniała się do głębszego zrozumienia i szacunku dla życia.
Dzisiaj, gdy większość z nas jest oddalona od źródła pożywienia, warto przypomnieć sobie jak ważne jest humanitarne traktowanie zwierząt. Czy jako istoty humanitarne musimy jeść mięso? Czy nasze domowe zwierzęta jak psy i koty mogłyby być zastąpione przez kozy czy gęsi oraz inne zwierzęta gospodarskie, które tak samo zasługują na nasze uznanie i troskę?
Ewa Serafin
Stanisław Matulka
Marianna Matulka
Witold Gieleciński
Andrzej Kuler
Renata Balewska Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dagna Mach Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie
Kinga Trochim Centrum Trzech Kultur w Suchowoli
Jolanta Piskorz Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Trzebini
Małgorzata Kudosz Centrum Archiwistyki Społecznej
Ewa Kuler
Iwona i Paweł Ciechocińscy
Iwona Krawiec
Klaudyna Wlazło
Karol Bagiński
Jakub Gołąb Galeria Poprzeczna
Projekt “Zwierzęta gospodarskie” rozwijany jest przez Karolinę Kuler-Piotrkowicz. Rozpoczęty został pod okiem Adama Pańczuka w ramach programu mentorskiego Sputnik 13.
Ostatnia krowa, co myśmy mieli, to była taka Małgośka. I ta Małgośka to była taka moja. I jak raz wróciłam ze szpitala - a nie było mnie cały miesiąc tu w domu, bo w Konstancinie leżałam na kręgosłup, operowana byłam - mąż poszedł ją sprowadzić z pola. Tak się wtedy chodziło, krowa miała łańcuch i wiązało się, nie to, że krowa poszła sama. Ja mówię do męża, “Edek, ja tylko zajrzę do warzyw na pole i zaraz wrócę". Na co krowa zaczęła tak ryczeć i przez pola, tak po skosie, przyleciała do mnie, zaczęła mnie wąchać. Pani wie, że ja się tak spłakałam… Żeby stworzenie do człowieka tak…
Lubiłam ją bardzo, ja w ogóle lubię zwierzęta. I konia, jak żeśmy mieli. To był koń… Jak mąż go sprzedawał, to wsiadłam na rower, pojechałam do Chynowa, to taka miejscowość jest sąsiednia, bo nie mogłam tego znieść, że tyle lat był - od źrebaka. Przez 22 lata żeśmy go trzymali. I on pracował, i nie pracował (później, jak był ciągnik). Ale był tak ze mną zżyty, że jak krzyknęłam “Karuś, Karuś”, to jak się mężowi wyrwał z podwórka! Bo kiedyś inaczej było tu ogrodzenie. Po prostu się wyrwał z podwórka i mąż mówi do mnie “oo, już koń uciekł”. Już było słychać “dududu", jak leciał koło domu. Wyskoczyłam zaraz na podwórko, jeszcze ciemno było, i krzyczę “Karuś, Karuś, gdzieś ty poszedł, coś ty mnie zostawił”? Zarżał. Zaraz przyleciał. Taki był. Po prostu był zżyty ze mną. Wychowaliśmy go. Od źrebak był kupionym, małym. Nie umiał jeszcze ani w polu chodzić, to jak go tak, tak za mordę, za uzdy i oboje chodziliśmy, jak się coś robiło. Oboje w parę chodziliśmy.
No i świnkę mieliśmy też. Tak jak mówię, mama nieraz położyła się po pracy i chciała odpocząć pod drzewkiem, w cieniu, a świnka się kładła koło niej na kocu. Mama szła po wodę z wiaderkiem, świnka za nią cały czas. A gdy ją sprzedawała, to jak płakała, popłakała się, normalnie. Tak jej szkoda było opuścić tej świnki. A świnka hodowała się cały rok prawie.
A jeszcze w międzyczasie to tam po prostu my gospodarstwa nie prowadziliśmy, tylko był taki smukły konik, nie srebrny, taki siwy bardziej, nie, to kobyłka była. I ona nie mogła mieć koni. Po prostu źrebaczków, nie wiem, co tam się stało. W każdym razie dziadek nie pozwalał, w ogóle. Chciał ktoś – taki wujek był furmanem w Warszawie, kiedyś, kiedyś jeszcze, furmani wozili węgiel, tam po Warszawie rozwozili, bo tutaj takie czasy były – to chciał dziadka wziąć i ją na wyścigi, tego konika.
Dziadek nie pozwolił, „zamęczycie ją”. No i została u niego, u dziadka. Strasznie ją lubiłem. Ona bata, w ogóle żadnego bata do niej nic, tylko na słowa. Ona rozumiała wszystko, czyli na przykład uprawianie ziemi, czy coś, tym konikiem, ja tak lubiłem robić. Bo ona nie to, że szła sobie tam gdzieś – gdzieś poszła w lewo, poszła w prawo, nie – jak powiedziałem, to i szybko zrobiłem, i sprawnie. To tak szło pięknie. Lubiłem tego konia, naprawdę. No i dziadek do śmierci ją miał, tego konika.
Co mi się najbardziej utrwaliło? No chyba jednak krowy, bo najwięcej się nimi zajmowaliśmy z bratem, który był ode mnie dwa lata starszy. Najpierw się starsze rodzeństwo zajmowało. Później, jak już dorosło to rodzeństwo, no to przeszło to na najmłodsze rodzeństwo – znaczy na nas z bratem, i my się zajmowaliśmy krowami. No i mieliśmy kilka krówek. Wtedy też tak bardzo żeśmy śledzili Wyścig Pokoju. Nawet z radiem chodziliśmy na pole, żeby słuchać wyników, i w ogóle bardzo kibicowaliśmy.
Nasze krowy ponazywaliśmy właśnie nazwiskami tych kolarzy. No i mieliśmy Szozdę [Stanisław Szozda], mieliśmy Szurkowskiego, Czechowski, Hanusik [Ryszard Szurkowski, Zenon Czechowski, Zygmunt Hanusik]. No może jeszcze tam o kimś zapomniałam. No jak do domu te krowy pędziliśmy, to oczywiście to był Wyścig Pokoju. No i która krowa pierwsza była, to był wygrany tego wyścigu.
Pamiętam, jak pojechaliśmy do mojej siostry, do kilka kilometrów oddalonej miejscowości od Uwielin, i wracaliśmy późnym wieczorem, już prawie takim bardzo późnym. Było ciemno i przez las się jechało. No i tata zabłądził, poluzował lejce i koń nas przyprowadził do domu.
Ooo… to był taki gniady. To było, jak pamiętam, to już od urodzenia jego pamiętam, tego konika. A tata go dopiero zbył, jak byłem w wojsku, to ten konik miał ponad trzydzieści lat już. Najdłużej on był. Od urodzenia on zawsze był na podwórku, cały czas, ile żeśmy tam robili i jeździli na nim. Żeby wsiąść na tego konia, to wprowadzało go się do rowu i z burty – hyc na konika, i do domu się jechało dopiero, tak jak z łąki go sprowadzić czy coś. Jego nie trzeba było pilnować. A jak dziadek nieraz sobie tak pozwolił, to i dziadka do domu przywiózł. To on się nigdy, ten koń, nie dał nikomu wyprzedzić na drodze. Zawsze na te nóżki klep, klep, klep z góry. Zgrabny konik był, o jejku.
A jeszcze dziadek – mój dziadek, nie ojciec – jak prosiaki trzymał, to jak on karmił te prosiaki, to ręka zawinięta, kartofelki, mleczko jakieś tam takie te śruty trochę. I on, te kartofelki wszystko zgniótł, taka papeczka tylko była. To żeśmy się z dziadka śmiali. Dziadek, co ty robisz? Przecież on pogryzie. „Mały jest. Trzeba mu dać takie rzadkie”. Tak chodził, tak ich pieścił, że nie wiem, wygłaskane te prosiaczki były.
Babcia i dziadek mieli tylko gęsi na początku albo tylko te gęsi zapamiętałem, na początku. Przepiękne gęsi były, bielutkie jak, jak sufit dzisiaj. Bo te gęsi kąpały się gdzie? W Białej Przemszy? Wspaniałe gęsi. Babcia miała minimum dziewięć, pamiętam, a takie stado maksymalnie to pod dwadzieścia podchodziło. Były też jaja z tymi gęsiami, bo babcia miała taką starą gęś, która wychowywała te małe. Jak wychodziła przed dom i krzyczała: „Ej, Staro!”. A gęś: „geng, geng, geng”, odpowiadała jej.
Odpowiadała jej babcia. Wiedziała, czy musi iść w górę rzeki, czy w dół. Bo tam było to stado. Jak byłem ciut starszy, pasałem krowy, znaczy krowy, krowę, bo babcia miała jedną krowę i jednego prosiaka. Krowa miała na imię Baśka. Bardzo ładna krowa. Taka czarna z takim, że tak powiem, krawatką i z takim znakiem na czole. No, zajebista ta krowa, bodła i kopała. Przyszedł Barczyk, z daleka kijem pokazuje mi, że mi się należy wpierdziel, i krzyczy coś na mnie. A Baśka przestała jeść. Przymierzyła się do faceta. No, skutek był zajebisty. Dwa żebra złamane. Wizyta gościa wieczorem u dziadka i babci, że to ja byłem cały winny temu. Ta Baśka raczej kartofli nie zjadała. Zjadała to, co rosło na takiej pseudo łące, bo trudno to łąką nazwać. To była trawa i tam gdzie była trawa, że tak powiem, nawożone przez Baśkę. To rosła, rosła koniczyna. Ostrzegałem dzieci: „Uwaga! Uwaga! Krowa, która bodzie i kopie”, he, he, he. Ale największe takie wrażenie na mnie zrobiła Zośka. To koza, duża koza, fajna. Przyjeżdżali ludzie z miasta, żeby kupić mleko, bez skazy, jak tam niemowlaki musieli jeść to mleko kozie. Mama sprzedawała to mleko, bo Zośka też sporo tego mleka dawała. Nie wiem ile. Dwa, trzy litry dziennie? Bardziej dwa. I w pewnym momencie mama wychodzi z chlewika, a Zośka „meee!”. To mama wróciła.
„Co ty, Zosia, chcesz?” Mama karmiła je burakami pastewnymi. Miała do tego specjalny taki szpadel. Wróciła. Pokroiła tym szpadlem tego buraka, dała Zośce. Zośka zaczęła trochę jeść i resztę zostawiła. Pogłaskała Zośkę i wyszła. Mama przychodzi rano, a Zośka nie żyje. Pożegnała się z mamą wieczorem. No to mama łezkę puściła. Bo kochała, mówię, że kochała te zwierzęta, krowy. To aż płakała nieraz, jak coś tam było nie tak.